poniedziałek, 22 czerwca 2015

Belgia

Skoro mieliśmy przejechać autem ponad 1000 km do Luksemburga, to nie mogliśmy oprzeć się pokusie odwiedzenia sąsiedniego państwa, do którego raczej nigdy nie trafilibyśmy, gdyby nie ta okazja. Planując wyjazd do Belgii nie wiedzieliśmy o niej zbyt wiele i nie uważaliśmy jej za atrakcję turystyczną. MYLILIŚMY SIĘ. I to bardzo. Miasteczka Belgii są przepiękne, klimatyczne, ciekawe. 


Pierwsze nasze spotkanie z Belgią to miasteczko Dinant. Miasto saksofonu - tu urodził się jego twórca - i widać na każdym kroku, że miasto jest z niego dumne. 




Nad miastem góruje twierdza z fantastycznym, multimedialnym muzeum I wojny światowej. Koniecznie trzeba przejść przez przechylone okopy, w których nasze zmysły i mózg kompletnie się gubią, szaleją. Szokujące jest jak niewielkie zachwianie pionu ścian wpływa na nasze postrzeganie rzeczywistości (podobne silne wrażenia w Domu Do Góry Nogami w kaszubskim Szymbarku).


Symbolem Dinant pozostaje też piękny kościół niemal wklejony w skałę. Spędziliśmy niezwykle romantyczny wieczór spacerując wzdłuż rzeki. 


Dalej było tylko lepiej... Gandawa urzekła nas potrójnie, wszystkimi trzema katedrami, uliczkami, przepięknymi fasadami kamienic, 







Do Brugii po prostu nie mogliśmy nie pojechać. Film "Najpierw strzelaj potem zwiedzaj" zauroczył nas już dawno temu. Marzyliśmy o zwiedzaniu oryginalnie średniowiecznego miasta w centrum Europy. Każda chwila w Brugii była warta grzechu... Takiego jak np. podziwianie wieży z dachu hotelu.


Brugia przypomina Wenecję - warto ją zwiedzać z poziomu łódeczki, żałowaliśmy tylko, że łódki nie pływały po zmroku.



Ekspresyjnych rzeźb ulicznych ciąg dalszy.


Fantastyczny wieczór w knajpce z poniższym widokiem, przy przepysznym piwku belgijskim w fantazyjnych szklankach (każde piwo ma własną szklankę, a raczej kieliszek i profanacją byłoby picie niewłaściwego piwa w niewłaściwym szkle:)


Do baru w oryginalnym hostelu przyciągnął nas obłędny projektor.


Doznania kulinarne belgijskie .... hm .... Po pierwsze czekolada - najlepiej prosto z fabryki:



Po drugie, trzecie i czwarte - hamburgery, frytki, majonez! Nie mogło być inaczej, Belgowie przepadają za takim jedzeniem, które faktycznie może smakować. I nie przejmują się wagą ani trochę.



Luksemburg

Służbowa podróż do Luksemburga (wrzesień 2014) zaskoczyła nas ogromnie pozytywnie. Stare miasto okazało się urokliwym zagłębiem plątaniny uliczek, mostów, wiaduktów, zieleni, starych murów i oryginalnych rzeźb, wyjątkowo udanego w naszej ocenie połączenia starego z nowym. W klimatycznej dolinie rzeki strzeżonej fortecą pozostało wiele starych domów, oszczędzonych przed nowoczesnymi przeróbkami przy użyciu stali i szkła, a nad doliną urosło nowe bardzo nowoczesne miasto. Sami zdziwiliśmy się, że tak bardzo Luksemburg przypadł nam do gustu. 

Zdziwienie nasze wywołała tylko próba dokonania zakupu ... alkoholu. Zamieszkaliśmy w dzielnicy instytucji unijnych - Kirchberg i po bardzo długiej drodze postanowiliśmy odpocząć przy piwku w pokoju hotelowym, gdyż restauracja była już nieczynna. Początkowo odpowiedź pracownika hotelu, że w okolicy NIE MA żadnych sklepów potraktowaliśmy jako nieporozumienie językowe, ale po chwili okazało się, że sklepy spożywcze tam faktycznie nie istnieją. Wojtek przeszedł kilka kilometrów, by w końcu nabyć piwo w KINIE. Zmęczenie materiału spowodowało, że już nawet nie daliśmy rady go wypić ...

sobota, 20 czerwca 2015

Teneryfa

Podczas planowania kolejnej azjatyckiej podróży jakaś wewnętrzna niepohamowana siła ciąga nas to bliżej to dalej ... Tym razem pociągnęło nas trochę europejsko, trochę afrykańsko na Teneryfę. Podróż odbyła się w terminie 28.04-7.05.2015 r.


Teneryfa jest wyspą wulkanem, wokół którego na nizinkach poprzysiadały małe urocze wioseczki i turystyczne molochy. Wiedzeni instynktem wybraliśmy na miejsce spoczynku hotel dla nas idealny, z dala od turystycznego hałasu, naganiaczy i tandetnych sklepików, za to z boskim tarasem z widokiem na ocean i klify Los Gigantos oraz przeuroczą obsługą. Hotel Ona Las Rosas w Puerto de Santiago polecamy wszystkim.



Teneryfa nas urzekła swym wdziękiem, różnorodnością krajobrazów i atrakcji. Okazała się miejscem idealnym na tygodniową podróż wynajętym autem wzdłuż i wszerz wyspy.


Zwiedziliśmy wioskę Masca nad uroczym wąwozem, zjedliśmy sprzedawane przy drodze owoce nispero, błędnie myśląc, że są daktylami, zaliczyłam lekko przymusową kąpiel w naturalnych basenach stworzonych przez lawę zastygłą w oceanie w zniszczonym przez  wulkan Garachico. Pożarliśmy też półmiski pełne owoców morza - nie będąc absolutnie ich fanami. Zwiedziliśmy park motyli, podziwialiśmy 1000 letnią dracenę, zagubiliśmy się w uliczkach nadmorskich miasteczek. Było cudownie. Dni pełne atrakcji i obłędnych widoków.



Zaplanowana na dzień drugi wycieczka na wulkan okazała się falstartem, nie wpuszczono nas na szczyt z powodu warunków pogodowych. Pozwiedzaliśmy więc okoliczne księżycowe krajobrazy powulkaniczne i zjedliśmy obiad w najwyżej położonej wiosce w Hiszpanii. Było swojsko, pysznie i ... zaskakująco drogo, ale warto było. Smażony ser z czarnymi pomidorami, zupa bardzo bardzo czosnkowa, gulasz warzywny z kolbami kukurydzy i boska panna cotta, jakiej nigdy, nigdzie jeszcze nie jedliśmy ... mmmmm ...... Deser reklamowany był przez 70 letnią gospodynię ugniataniem jej piersi i cmokaniem z uwagi na brak znajomości angolskiego :)  Urocze.


 Wieczorem pierwsza zaskakująco ciepła (kwiecień!) kąpiel w oceanie przy hotelu.


Czy wspominałam już, że dróg kanaryjskich nie zapomnę długo i w koszmarach będą mnie z pewnością nawiedzać?


Podróż szlakiem zmysłów doprowadziła nas do miejsca jednego z największych wrażeń Teneryfowych - plaży Benijo. Sama podróż i zjazd z poziomu chmur na poziom morza dostarczył wielu przerażających dla damskiej części wyprawy wrażeń, ale plaża była warta grzechu, ogromne fale w oceanie, wśród skał wystających z morza, widok szalejących surferów, psów bawiących się na plaży wśród dźwięków bębnów i gitar zatrzymały nas w tym magicznym miejscu nas na pół dnia. 


Kolejnego dnia - wyczekiwane zezwolenie na wejście na wciąż czynny wulkan El Teide, choć bez przesady z tym "wejściem". Na wysokość 3555 m wjeżdżamy kolejką. Tylko pozostałe 614 m wspinamy się na szczyt. "Tylko" okazuje się dla mnie ciężką przeprawą, warunki są już wysokogórskie i jakoś brakuje mi tlenu w płucach. Widoki i wrażenia ze szczytu rekompensują wszystko. Dookoła ocean, widać kształt całej wyspy, gdzieniegdzie pod nami pojedyncze chmurki.... Tylko te ... bąki wypuszczane przez wulkan, trochę zniesmaczają. Z krateru miejscami wydobywa się gorące powietrze (bardzo gorące) i smród siarki. Nocą obłoczki siarki świecą.


Z dołu El Teide prezentuje się równie ciekawie, zwłaszcza ze swoimi "dziećmi" - tworami zwietrzałej lawy.


Ostatniego dnia oddaliśmy się rozpuście w wodnym królestwie - Siam Parku. Oj, się działo .... W życiu nie zjeżdżałam na TAKICH zjeżdżalniach, czasami miałam wrażenie, że odlecę w kosmos. Gigantyczna wieża, po pionowym zjeździe z której przelatuje się przez basen z rekinami - robi wrażenie, choć większe na obserwujących niż na bohaterach zjazdu - jak twierdzą chłopaki (wszystko dzieje się zbyt szybko). Zjeżdżalnie małe i duże, otwarte, zamknięte, na pontonach, na tyłku, ogromna sztuczna fala - wodny zawrót głowy. Dla wodnych ludzi jak my - bajka. 

Po takich wyczynach niezbędny konkretny kanaryjski posiłek - chorizo, lokalne ziemniaczki pieczone w soli i butelka Rioji. Niebo w gębie.


Za wszystkie smaki, wspólne zachwyty i magiczną atmosferę dziękujemy naszym przyjaciołom Agnieszce i Jarkowi, mam nadzieję, że zarażonym bakcylem bycia w drodze.