Dziś intensywnie smakowaliśmy Kambodży. I to nie tylko kulinarnie. Uciekając od tłumów Angor Wat powędrowaliśmy w głąb kraju, by zobaczyć mniej znane świątynie. Opłaciło się wstać o 4 rano (no po drugiej stronie świata to była dopiero 22), by przez godzinę podziwiać świt w bajkowej świątyni zwanej Miastem Kobiet tylko we dwójkę. Świątynia wykonana przez kobiety budowniczych dla kobiet kapłanek, w różowym piaskowcu w filigranowych rozmiarach, z porażającą ilością cudnych zdobień.
Tu też poznaliśmy słony smak Kambodży gdy zaproponowano nam wręczenie łapówki w wysokości 3 dolarów za wejście do środka świątyni niedostępnej dla turystów. Wojtek nie mógł się oprzeć:-)
Chwilę później kwaśnym smakiem okazała się próba wymuszenia od nas dodatkowej opłaty przez tuktukowca, pomimo wielokrotnie dokonanych wcześniej ustaleń i zapewnień co do pełnej ceny przejazdu. Awanturka z pokrzykiwaniem na nas, szantażowaniem głodnymi dziećmi i ostatecznym niemal wyrzuceniem nas z pojazdu:-) Ale chyba z Polakami tuktuk nie miał wcześniej do czynienia, bo nie poddaliśmy się ...
Słodko-kwaśny smak zrekompensował słodki obiad. Słodka ryba i słodka wołowina! Do tego obłednie gęsta i słodka kawa. Nie mogliśmy w to uwierzyć - zwłaszcza po bardzo pikantnych smakach Tajlandii! Na szczęście kuchnię khmerską uratowały cudne owocki - budyniowe jabłka (które ani trochę nie są jabłkami) i rambutany.
Smakowały nam też wyjątkowo widoki kambodżańskich wiosek - domków na palach, pól ryżowych, pań w bambusowych stożkowych kapeluszach, bosych, ale roześmianych dzieci - grających w gumę, odbijających zośkę...
I już chyba na zakończenie naszej przygody z Kambożdżą widoczki świątyń, dla których tu przyjechaliśmy...
Jutro ponownie Bangkok...