piątek, 31 stycznia 2014

Nowy Rok w Chiang Mai

Przeżyliśmy lot Cesną. Z milionem Chińczyków świętujemy Nowy Rok - ciąg dalszy jutro...

czwartek, 30 stycznia 2014

Jak zrobić spływ kajakowy bez kajaka?

Wciąż bardzo chcieliśmy popłynąć na spływ, jak już wiecie ostatnio zamiast nad rzekę trafiliśmy do jaskini:-)  Niestety poziom rzeki jest zbyt niski i nikt nam nie chciał pożyczyć przez to kajaka. Podobnież rzeka Khlong ma 30 cm głębokości. Zdecydowaliśmy sprawdzić to osobiście. Podciagnęliśmy porty i postanowiliśmy ją przejść zamiast przepłynięcia. Dżungla po obu stronach rzeki jest tak gęsta, że na brzeg wyjść się nie da, więc musielismy zaufać, że pływać w ubraniu i z aparatem nie będzie konieczności. Było pięknie, magicznie, prawdziwa dzicz. Ze zwierząt najwięcej jest tu ptaków - dżungla pięknie śpiewa. 
Niemal o zawał serca przyprawiła nas krowa, która tuż przy nas wyszła z zarośli. Rzeka okazała się miejscami całkiem głęboka - prania robić już nie musimy:-) .





Po powrocie zrobiliśmy odpoczynek na hamaczkach i z prawdziwym tajskim masażem. Było uciskanie, naciąganie i dreptanie po plecach. Dobrze, że Tajki są takie malutkie.

Musimy jeszcze napisać o miejscu, w którym się zatrzymaliśmy na ostatnie 5 dni. Nie lubię używać górnolotnych słów, ale bez nich trudno opisać magię tego miejsca. Pewien szalony speolog australijczyk John przyjechał tu prawie 40 lat temu i tak się zakochał w tej ziemi, ludziach, jaskiniach, że już nigdy nie wyjechał. Wybudował wielki otwarty dom na skałach, by inni mogli być jego gośćmi i też pokochać to miejsce, nazwał je Cave Lodge. Gdy przyjeżdżasz tu nikt nie chce twojego paszportu, pytają cię tylko o imię i potrafią je zapamiętać. Nie ma recepcji, specjalnej obsługi, wszystko załatwia się w wielkiej, otwartej kuchni. Możesz zjeść pyszny obiad za 4 zł, wziąć sobie piwo z lodówki zapisując się na kartce, że je wziąłeś. Na ogromnym tarasie na palach pali się ognisko, siedzą wspólnie wszyscy goście, słucha się muzyki, je, pije. Posiłki gotuje żona Johna z miejscowymi dziewczynami - jedzenie jest obłędnie pyszne (no może poza tajską świeżą herbatą - bleee, gęste, lepkie obrzydlistwo:-) Wszyscy chodzą boso, komu zimno w kapciach z miśkami. John stara się by każdy był tu zadowolony, na wszystkich ścianach opisał ze szczegółami co gdzie jak zobaczyć, zwiedzić, jak się najlepiej bawić tutaj. Czuję się naprawdę gościem w jego domu. 
Paweł, Justyna - dzięki! Wiecie za co.
Dziś internet totalnie odmawia współpracy - nie możemy pokazać żadnych więcej zdjęć:(

Ze smutkiem opuszczamy Cave Lodge. Jutro ośmioosobową cesną zamierzamy polecieć nad górami i dżunglą do miasteczka Chiang Mai na przywitanie Chińskiego Nowego Roku. Z lekka bojamy...

środa, 29 stycznia 2014

Wschód słońca nad Laosem i scenki z życia Tham lod

Gdy budzik zadzwonił o 5 rano chciałam go wyrzucić przez okno, przez godzinę warczałam na Wojtka, który wymyślił wypad na "winter sunrise". Co Tajowie mogą wiedzieć o zimie?
Potem na pace rozpadającego 'się dżipa wjechaliśmy na szczyt góry i ONIEMIAŁAM... Niestety żadne zdjęcie tego nie odda,  a ja nie jestem Leśmianem, ale się postaram. Jeden z najwyższych szczyów Tajlandii, poniżej nas mgła gęsta jak bita śmietana, z niej wystają szczyty gór, słychać budzącą się dżunglę. Niebio granatowo-czerwone. Obłędnie świecą księżyc i Wenus. Wielkie czerwone słońce pojawia się zza szczytów i wschodzi bardzo szybko, za szybko. Miliony ptaków witają nowy dzień. W tak podniosłej atmosferze z dolin dobiega skrzeczący  radiowęzeł. To wiejska rozgłośnia uliczna. Wszyscy wybuchają śmiechem. Wojtek komentuje tradycyjnie filmowo "Goooooood morning Wietnam", choć faktycznie z gór patrzymy na Laos. Jutro też chyba wstanę o piątej (koszt wycieczki z kawą na szczycie dla dwóch osób 15 zł!).

Odpoczywamy mocząc nogi w rzece, obserwując lokalne życie, wspinając sie na tutejsze trawy czyli bambusy  (patrz poniżej), podziwiając akrobatyczne sztuki motocyklistów - tu motocykle są 4 a nawet 5-osobowe.



Wojtek nauczył się jeść pałeczkami zupę a Marta zjadła plemienne danie o jakże swojskiej nazwie shan special z dodatkiem sfermentowanej soi:-)











wtorek, 28 stycznia 2014

Tham lod

Mieszkamy w wiosce Tham lod, znanej z pobliskiej jaskini największej w pd. wsch. Azji. Wyruszamy na jej zwiedzanie. Pokonujemy pieszo drogę między malutkimi domkami z cudowną roślinnością i trafiamy do obłędnej jaskini - tym razem w sposób zaplanowany. Wynajmujemy lokalną przewodniczkę z latarnią, bambusową tratwę z wioślarzem i siatę jedzenia dla ryb (koszt 45 zł całość) 

Jaskinia jest jest obłędna, niezwykłe formacje skalne, wielometrowe stalagmity, do tego śpiewa. Mieszkają w niej tysiące nietoperzy, które cały czas sie echolokują - wrażenie niezwykłe. Wieczorem wracamy tu na "bird show". Tysiące (serio bez przesady) ptaków wlatują do środka jaskini na nocleg. Niebo jest aż od nich ciemne. Cud natury! Następnie miały wylecieć z jaskini te same ilości nietoperzy, ale trochę strach nas ogarnia przed nocnym powrotem przez dżunglę i na nietoperze już nie czekamy. Oczywiście i tak zrobiło się totalnie ciemno. W nocy w świetle latarki ścieżka w dżungli robi się zdumiewająco wąska, a każdy listek zamienia w potwora. Żaden tygrys nie chciał nas jednak zjeść - widocznie za bardzo cuchniemy środkiem na komary.
W jaskini karmienie ryb przypomina trochę film "Szczęki" - myślałam, że zjedzą nas razem z tratwą.

Szok dzisiejszego poranka: azjatyckie banany prosto z drzewa mają wielkie, czarne, strasznie twarde pestki, na ktorych zęba można złamać. Cudem ocalał.

Uprzejmie prosimy o zamieszczanie komentarzy, gdyż jedyne czego nam tu brakuje to Was kochani. Każdy wpis to jak kawałeczek Polski odnaleziony tu w Tajlandii.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Jaskinie w dżungli

Powędrowaliśmy na północ Tajlandii na granicę birmańską aby zobaczyć kawałek ziemi nieturystycznej, Tajów przy ich codziennych czynnościach, zwykłym, nieturystycznym życiu. Zaledwie 16 godzin w pociągu, 4 w busie, pół w taksówce i trafiliśmy do wioski jakby wyrwanej z innego stulecia.

Na drugi dzień lekki szok - postanowiliśmy odpocząć na leciutkim półdniowym spływie kajakowym, nagle okazuje się jednak, że na skutek lekkiego nieporozumienia językowego jedziemy na zwiedzanie jaskiń. Wysmarowani kremem na opalanie, w kostiumach kąpielowych i okularach słonecznych trafiamy w sam środek dzikiej dżungli. Pierwszy raz widzimy taką roślinność - ogromne tekowce, liany, bananowce, bambusy. Dżungla obłędnie pachnie - wanilią i polnymi kwiatami, porusza liśćmi, patrzy. prowadzi nas lokalny przewodnik z maczetą. Mijamy wyschnięte pola ryżowe i trafiamy  do wejścia do jaskiń. Czołgamy się na kolanach i łokciach w wodzie po szyję. Nie brzmi zachęcająco? Uwierzcie było cudnie. Wszystkie trzy jaskinie - dziewicze, surowe, niepowtarzalne. Zrobiły na nas ogromne wrażenie.

Wracamy znowu dżunglą, między plemiennymi wioskami, domkami na palach(warunki bardzo skromne, dobrze, że białe turysty zostawiają tu troche kasy). 300 kilometrów w górę i w dół, choć Wojtek mówi, że to tylko 15-20 km - ale on się nie zna. Wiem co czuję.


Odpoczywamy przy passion fruit shaku (obłędnie pyszny), zupie imbirowej z mleczkim kokosowym i tofu pieczonym z nerkowcami. Mmmmmm... Ugotujemy takie po powrocie. Zapraszamy.

niedziela, 26 stycznia 2014

Chinatown

Chinatown...  Wielkie, zalewające morze kramów, kramików, usług wszelakich, obłędne zapachy ziół, przypraw, owoców, grzybów, których nigdy wcześniej w życiu nie widzieliśmy. Co do części z nich nie mieliśmy żadnego pojęcia czym są, np. zakupione przez nas ciasteczka jak na zdjęciu okazały się pierożkami z jajkiem, a najdroższy, super wyglądający owoc - kwaśnym, jakby naszym niedojrzałym jabłkiem (potem okazało się że to gujawa - nie lubimy), w dodatku dostaliśmy do tego posypkę z cukru z solą! Fuj! Zrekompensowaliśmy to pysznym ananasem i czymś co wyglądało jak papryka a smakowało jak arbuz.
Cinatown... Bangok pożegnaliśmy z wielkim smutkiem. Przyjął nas tak ciepło i przyjaźnie. Dobrze, że jeszcze tu wrócimy.



sobota, 25 stycznia 2014

codzienność w Bangkoku

Zgubić się w Bangkoku totalnie... Bajeczne przeżycie!

czwartek, 23 stycznia 2014

Waty Bangkoku

Fantastyczny dzień. Bangkok jest dla nas bardzo przyjazny, kolorowy, różnorodny. Zwiedziliśmy dziś zestaw świątyń wszelakich z Buddą siedzącym, leżącym, stojącym i każdym innym. Trzeba przyznać, że buddyjskie waty robią wrażenie, są ogromne, obłędnie kolorowe, pachną kadzidłem, wszędzie można spotkać buddyjskich mnichów, którzy też tu są często turystami, robią sobie zdjęcia, zwiedzają - śmiesznie to wygląda.  Totalne wrażenie robią śpiewne modlitwy buddystek. Na każdym kroku widać, że dla buddystów to święte miejsce i podchodzą do niego z ogromnym szacunkiem. Nas też obowiązyało zdejmowanie butów przed każdym wejściem, Wojtek choć miał spodenki za kolana i tak musiał wypożyczyć bardzo gustowne:-) wielkie gaciory, aby móc wejść do świątyń. Mnie na szczęście wystarczyło okutanie chustą.






A co do części kulinarnej bloga to jedliśmy dziś zupę taki rosół z wołowiną i ... trawą cyrynową? i szpinakiem? w knajpie tylko dla Tajów, bo inne białasy bały się tam wejść.  Mnie smakowała, Wojtek miał duże oczy jak ją jadł, ale zjadł. Ciekawostką jest że do zupy oprócz łyżki dają też pałeczki, ale mimo wysiłków nie umiemy jeszcze w nie nic złapač. Poza tym był pad taj, śajgonki, pieczone banany, mango i sok ze świeżo otwartego kokosa. Kokos w realu i na świeżo  wygląda totalnie inaczej niż u nas.

środa, 22 stycznia 2014

Miasto Aniołów cz. II.

Mimo silnego postanowienia pójścia spać celem zapanowania nad jet lagiem poniosło nas na miasto. Bangkok powala różnorodnością, bogactwem wszystkiego, w tym połączenia kiczu z mega umiejętnością sprawiania sobie przyjemności (na każdym kroku można sobie wymasować każdą część ciała)...
 Zakochaliśmy się od pierwszego wrażenia.

Przywitanie z Miastem Aniołów

Bangkok przywitał nas magicznie - ciepło, przyjaźnie, z otwartymi ramionami. Wszystko poszło łatwo i przyjemnie (o ile przyjemną można nazwać 26 godzinną podróż). Zaczęliśmy od nakarmienia naszych umęczonych ciałek jedzeniem, którego nazwy nic nam nie mówiły, ale smakowało obłędnie, pysznie, trudno opisać jak bardzo. Teraz jesteśmy już pewni, że kuchnia tajska to jest to. Wszelkie zachwyty w 100% uzasadnione.

piątek, 10 stycznia 2014

Przygotowania

Nasze przygotowania do pierwszego dalekiego wyjazdu trwały pół roku i objęły:

Setki godzin spędzonych w sieci na poszukiwaniu odpowiedzi na dziwne pytania - tak właściwie to gdzie my jedziemy (będziemy nad zwrotnikiem czy pod, jakiego oceanu częścią jest morze, w którym chcemy pływać, jakie tam są pory roku, itp.), jak się spakować, co zabrać, jak nie wywołać międzynarodowego skandalu na skutek nieznajomości różnic kulturowych (czym się różni buddyzm od hinduizmu?).

Setki decyzji i poszukiwań kompromisów między wygodą, oszczędnością i chęcią poznania prawdy o miejscu, które chcemy zobaczyć - typu 700 km między Bangkokiem a Chiang Mai pokonać samolotem, pociągiem czy lokalnym autobusem?

Szczepienia, porady lekarskie i porady wszelkie ("Nie bierzcie profilaktycznych leków na malarię!" lub dla odmiany "Koniecznie weźcie profilaktyczne leki na malarię!", itp.).

Zakupy rzeczy dziwnych (bardzo lekkie ręczniki, miniaturki kosmetyków, ...).

Próby nauczenia się paru choćby słów po tajsku  - masakra! Na dowód czego podaję przykłady:
โปรด - proszę
ขอขอบคุณคุณ - dziękuję
อรุณสวัสดิ์ - dzień dobry

Największa niespodzianka przedwyjazdowa: Mój spakowany plecak waży 7 kilo! Jadąc na weekend do spa zabrałam dwa razy więcej rzeczy!

czwartek, 2 stycznia 2014

Spełnianie marzeń

Marzenie o tropikalnych plażach z bajeczną rafą koralową na wyciągnięcie ręki, starodawnych świątyniach ukrytych w dżungli, świecie dla niektórych codziennym, a dla nas tak znajomym jak wschody Saturna obserwowane z Jowisza:) przyjęło realny kształt - kupiliśmy bilety do Bangkoku i postanowiliśmy zorganizować miesięczną wyprawę po południowo- wschodniej Azji we własnym zakresie. Lecimy 21 stycznia 2014 roku. Niniejszego bloga dedykujemy naszym przyjaciołom i rodzinie celem możliwości potwierdzania, że wciąż jeszcze żyjemy. Mamy nadzieję na publikowanie codziennie paru zdjęć i krótkich informacji o tym, co własnie u nas słychać (proszę pamiętać, iż brak nowinek nie oznacza automatycznie pożarcia przez tajlandzkiego tygrysa, lecz raczej brak dostępu do netu).