Podczas planowania kolejnej azjatyckiej podróży jakaś wewnętrzna niepohamowana siła ciąga nas to bliżej to dalej ... Tym razem pociągnęło nas trochę europejsko, trochę afrykańsko na Teneryfę. Podróż odbyła się w terminie 28.04-7.05.2015 r.
Teneryfa jest wyspą wulkanem, wokół którego na nizinkach poprzysiadały małe urocze wioseczki i turystyczne molochy. Wiedzeni instynktem wybraliśmy na miejsce spoczynku hotel dla nas idealny, z dala od turystycznego hałasu, naganiaczy i tandetnych sklepików, za to z boskim tarasem z widokiem na ocean i klify Los Gigantos oraz przeuroczą obsługą. Hotel Ona Las Rosas w Puerto de Santiago polecamy wszystkim.
Teneryfa nas urzekła swym wdziękiem, różnorodnością krajobrazów i atrakcji. Okazała się miejscem idealnym na tygodniową podróż wynajętym autem wzdłuż i wszerz wyspy.
Zwiedziliśmy wioskę Masca nad uroczym wąwozem, zjedliśmy sprzedawane przy drodze owoce nispero, błędnie myśląc, że są daktylami, zaliczyłam lekko przymusową kąpiel w naturalnych basenach stworzonych przez lawę zastygłą w oceanie w zniszczonym przez wulkan Garachico. Pożarliśmy też półmiski pełne owoców morza - nie będąc absolutnie ich fanami. Zwiedziliśmy park motyli, podziwialiśmy 1000 letnią dracenę, zagubiliśmy się w uliczkach nadmorskich miasteczek. Było cudownie. Dni pełne atrakcji i obłędnych widoków.
Zaplanowana na dzień drugi wycieczka na wulkan okazała się falstartem, nie wpuszczono nas na szczyt z powodu warunków pogodowych. Pozwiedzaliśmy więc okoliczne księżycowe krajobrazy powulkaniczne i zjedliśmy obiad w najwyżej położonej wiosce w Hiszpanii. Było swojsko, pysznie i ... zaskakująco drogo, ale warto było. Smażony ser z czarnymi pomidorami, zupa bardzo bardzo czosnkowa, gulasz warzywny z kolbami kukurydzy i boska panna cotta, jakiej nigdy, nigdzie jeszcze nie jedliśmy ... mmmmm ...... Deser reklamowany był przez 70 letnią gospodynię ugniataniem jej piersi i cmokaniem z uwagi na brak znajomości angolskiego :) Urocze.
Wieczorem pierwsza zaskakująco ciepła (kwiecień!) kąpiel w oceanie przy hotelu.
Czy wspominałam już, że dróg kanaryjskich nie zapomnę długo i w koszmarach będą mnie z pewnością nawiedzać?
Kolejnego dnia - wyczekiwane zezwolenie na wejście na wciąż czynny wulkan El Teide, choć bez przesady z tym "wejściem". Na wysokość 3555 m wjeżdżamy kolejką. Tylko pozostałe 614 m wspinamy się na szczyt. "Tylko" okazuje się dla mnie ciężką przeprawą, warunki są już wysokogórskie i jakoś brakuje mi tlenu w płucach. Widoki i wrażenia ze szczytu rekompensują wszystko. Dookoła ocean, widać kształt całej wyspy, gdzieniegdzie pod nami pojedyncze chmurki.... Tylko te ... bąki wypuszczane przez wulkan, trochę zniesmaczają. Z krateru miejscami wydobywa się gorące powietrze (bardzo gorące) i smród siarki. Nocą obłoczki siarki świecą.
Z dołu El Teide prezentuje się równie ciekawie, zwłaszcza ze swoimi "dziećmi" - tworami zwietrzałej lawy.
Ostatniego dnia oddaliśmy się rozpuście w wodnym królestwie - Siam Parku. Oj, się działo .... W życiu nie zjeżdżałam na TAKICH zjeżdżalniach, czasami miałam wrażenie, że odlecę w kosmos. Gigantyczna wieża, po pionowym zjeździe z której przelatuje się przez basen z rekinami - robi wrażenie, choć większe na obserwujących niż na bohaterach zjazdu - jak twierdzą chłopaki (wszystko dzieje się zbyt szybko). Zjeżdżalnie małe i duże, otwarte, zamknięte, na pontonach, na tyłku, ogromna sztuczna fala - wodny zawrót głowy. Dla wodnych ludzi jak my - bajka.
Po takich wyczynach niezbędny konkretny kanaryjski posiłek - chorizo, lokalne ziemniaczki pieczone w soli i butelka Rioji. Niebo w gębie.
Za wszystkie smaki, wspólne zachwyty i magiczną atmosferę dziękujemy naszym przyjaciołom Agnieszce i Jarkowi, mam nadzieję, że zarażonym bakcylem bycia w drodze.
Ciekawy artykuł, bardzo dużo fajnych informacji. Dzięki bardzo :)
OdpowiedzUsuń